Forum Radio Derf (Playlista) Strona Główna Radio Derf (Playlista)
www.radioderf.info
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Recenzje
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Radio Derf (Playlista) Strona Główna -> Płyty
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
derf
Administrator



Dołączył: 19 Cze 2005
Posty: 1600
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 14:22, 11 Maj 2006    Temat postu: Recenzje

BUDGIE - Never Turn Your Back On A Friend [1973]

Wydawca: MCA / Repertoire

1. Breadfan
2. Baby Please Don't Go
3. You Know I'll Always Love You
4. You're The Biggest Thing Since Powdered Milk
5. In The Grip Of A Tyrefitter's Hand
6. Riding My Nightmare
7. Parents

Skład: Burke Shelly - śpiew, gitara basowa; Tony Bourge - gitary; Ray Phillips - perkusja



Walijską grupę Budgie zawsze postrzegano jako imitatorów Led Zeppelin i Black Sabbath. Pierwsze płyty tria mogą faktycznie zdradzać inspiracje Shelleya i spółki wyżej wymienionymi zespołami i płyta Never Turn Your Back z całą pewnością oddaje ducha tamtych czasów. Jednak Budgie było od samego początku czymś więcej niż tylko kopią Led Zeppelin. Niespotykana siła, z jaką wykonywali repertuar na dobrą sprawę zabarwiony rhythm and bluesem, porywała nawet najbardziej wybrednych fanów rocka. Dla nich liczył się "power", a tego na płycie nie brakuje.

Breadfan to dawka dynamicznego hard rocka zagranego z nerwem i polotem. Ci, co znają ten kawałek z wersji Metallici, koniecznie muszą zapoznać się z oryginałem, a wtedy przekonają się, że Metallica wcale tak ostrzej go nie zagrała. Baby Please Don't Go, jak przystało na rock and rollowy standard, porywa autentycznością, choć generalnie ile razy coverowano ten utwór, tyle razy robiono z niego coś na kształt skansenu. Może niepotrzebnie się tu znalazł, niemniej jednak pokazuje, że Budgie to zespół świetnie improwizujący. Dla odmiany You Know I'll Always Love You to piękna króciutka ballada. Delikatnie zaśpiewana przez Shelleya robi wrażenie - preludium do fantastycznego, stylistycznie zbliżonego do Black Sabbath You're The Biggest Thing Since Powdered Milk. Utwór rozpoczyna się od perkusyjnego solo Phillipsa i przez prawie 9 minut mamy do czynienia ze świetnym hard rockiem, okraszonym oczywiście klasycznymi solówkami gitary. Po prostu dynamit, dla mnie numer jeden na albumie. Warto jeszcze wspomnieć, że pod koniec tego kawałka Budgie nieco zbliża się do stylistyki Deep Purple (mometami mam wrażenie, że na tapetę poszło Black Night). Totalne Black Sabbath mamy natomiast w następnym In The Grip Of A Tyrefitter's Hand. To coś na kształt tych specyficznych mrocznych kawałków Iommiego, jakie znajdują się na debiucie Sabbathów. Nastrój drastycznie się zmienia podczas Riding My Nightmare, w którym Burke śpiewa delikatnie, a muzyka koi niczym kołysanka. W każdym razie jest to kolejna miła dla ucha balladka i znowu jakby preludium do epickiego w swoim rozmachu Parents. Dla wielu kluczowa kompozycja płyty. Przejmujący blues w rockowej oprawie kojarzyć się może przede wszystkim z Led Zeppelin i takim utworem jak Dazed And Confused. Jednak w kompozycji Budgie jest chyba o wiele więcej przestrzeni i w sumie więcej melancholii (ale nie ma się co dziwić, w końcu tekst mówi o utracie rodziców).

Never Turn Your Back On A Friend uznano za najlepsze osiągnięcie tria z Cardiff i być może faktycznie tak jest, w każdym razie w dyskografii zespołu nie brakuje dzieł niemal równie udanych co właśnie to. Ja do tej płyty mam szczególnie osobisty stosunek, bo była pierwszą płytą Budgie, jaką usłyszałem. Od tamtej pory jestem już fanem tego zespołu.

LSD
[link widoczny dla zalogowanych]

BUDGIE - HEAVYMETALOWA PAPUŻKA


W kwietniu 2006 roku John Burke Shelley założyciel zespołu Budgie skończył 59 lat. Pomyślałem więc, że czas po temu, aby przypomnieć wreszcie ten walijski zespół, który, zwłaszcza w Polsce, należał do najpopularniejszych heavymetalowych bandów lat siedemdziesiątych.

Budgie to grupa legenda. W połowie lat siedemdziesiątych, mimo niewątpliwej atencji dla Led Zeppelin, Black Sabbath czy Deep Purple wielu polskich nastolatków dałoby się za to walijskie trio pokroić. Budgie fascynowało głośnym, potężnym brzmieniem, intrygowało nazwą, a jednocześnie wzbudzało zainteresowanie swoim prowincjonalnym pochodzeniem. Trio na co dzień grało w Cardiff, a więc w jednym z miast angielskiej prowincji (tu Walijczyk obruszyłby się). Tym samym dla chłopców z Polski, właśnie chłopców, bo to nie była dziewczyńska muzyka, Budgie było i trochę egzotyczne i trochę właśnie swojskie - wszak PRL był dla nas jedną wielką prowincją.
Budgie zdumiewało nas także zupełnie niekonwencjonalnymi tytułami swoich kompozycji. Pamiętam, że "Naga zdezintegrowana spadochroniarka" – plasowała się w czołówce.

Tu w kraju nad Wisłą ta walijska formacja miała pokaźne grono wiernych, bardzo oddanych fanów. Sądzę nawet, że w przeliczeniu na liczbę mieszkańców, stanowili oni najpotężniejszą rzeszę miłośników grupy w świecie. Warto przypomnieć, że w tamtych latach w Poznaniu powstał jeden z pierwszych w Polsce fan klubów w ogóle. Był to oczywiście fan klub zespołu Budgie. Ale wróćmy do zespołu.
W swoim czasie Shelley na jednej z konferencji prasowych opowiedział anegdotkę o tym, że grupa z początku przyjęła nazwę Budgie Droppings. Jednak na życzenie księdza, który umożliwił jej próby w parafialnej świetlicy, skrócono ją do Budgie. Bardziej prawdopodobna wydaje się jednak wersja gitarzysty Tony’ego Bourge, który twierdził, że formacja początkowo nazywał się The Six Ton Budgie, tę wersję potwierdził też perkusista Ray Phillips. A tak po prostu Budgie to papużka falista. Shelley, tak niegdyś wspominał: Chociaż ludzie traktowali nas trochę jak żart, mi osobiście podobał się pomysł ochrzczenia zespołu Budgie. Graliśmy co prawda muzykę tak potężną i ciężką, że na pewno nie przywoływała żadnych skojarzeń z ptaszkiem, pasującym raczej do dystyngowanych starszych pań. Pomysł ten mimo wszystko przemawiał do mnie. Chociaż przyznam, że dziś nie wydaje mi się już tak zabawny.

Shelley, Bourge i Phillips stanowili pierwszy, mimo wszystko najważniejszy, choć może wcale nie najlepszy skład grupy. Tych trzech muzyków nagrało trzy pierwsze płyty Budgie. Ciekawe, ale i smutne zarazem jest to, że te pierwsze krążki, czyli "Budgie", "Squawk" oraz "Never Turn Your Back On A Friend" przeszły niemal bez echa. Dopiero czwarty "In For The Kill" z 1974 roku, na którym zamiast Phillipsa, bębnił Pete Boot, znalazł się na listach bestsellerów, docierając do pozycji dwudziestej dziewiątej. Album rok późniejszy, z bębniarzem Steve’m Williamsem zatytułowany "Bandolier" dotarł do pozycji 36.
Dlaczego Walijczykom nie udało się wznieść na szczyty powodzenia? No cóż, powodów było wiele. Największe znaczenie miał jednak fakt, że mimo nacisków ze strony wytwórni grupa nie zgodziła się przenieść z Cardiff do Londynu. Decydując się pozostać na prowincji musiała się liczyć z tym, że ci, którzy kreują rockowe kariery, a więc liczący się dziennikarze prasy muzycznej, prezenterzy radiowi i telewizyjni będą mieli do niej utrudniony dostęp. Może też właśnie dlatego w zespole, w gruncie rzeczy niesprawiedliwie, widziano li tylko naśladowców Led Zeppelin i Black Sabbath.

Budgie od chwili powstania w 1968 roku grało zawsze ciężko. Shelley przyznawał: Nie miało znaczenia, co braliśmy na warsztat. Zawsze wychodziło nam coś hałaśliwego i ciężkiego. Inaczej nie potrafiliśmy. Co z tego, kiedy pierwsza płyta ukazała się dopiero w 1971 roku, a więc już po wydaniu wielu znaczących płyt heavymetalowych. Szkoda, bo to akurat było bardzo istotne. W wywiadzie z okresu płyty Squawk Shelley skarżył się: Wszystkie te zespoły heavyrockowe, których tyle wokół, grają muzykę, jaką my wykonywaliśmy dawno temu. Tyle, że nam jakoś nie udało się z nią wtedy przebić. Niestety. Co więcej, wiodące kapele tego nurtu potrafiły wylansować kawałki, które plasowały się u szczytu list przebojów. Black Sabbath miał swój "Paranoid", Deep Purple - "Black Night", a Zeppelini "Whole Lotta Love". To miało również niebagatelne znaczenie.

Gdy w latach osiemdziesiątych Burke Shelley grywał za grosze w klubach swojego rodzinnego Cardiff, jego dawne kompozycje przeżywały prawdziwy renesans. Iron Maiden sięgnął po "I Can’t See My Feelings" (z płyty "Bandolier"). Dwie inne kompozycje, a mianowicie "Breadfan" (krążek "Never Turn Your Back On A Friend") oraz "Crash Course In Brain Surgery" (płyta "In For The Kill") nagrała Metallica. Van Hallen natomiast, podczas swoich koncertów z powodzeniem wykonywał numer "In For The Kill". Muzycy wielu zespołów, takich jak choćby Soundgarden, zaczęli się wypowiadać o Budgie, jako o jednej z najbardziej inspirujących grup w historii metalu. No i dobrze, lepiej późno, niż wcale.
Chciałoby się jednak rzec: panowie, my w Polsce doceniliśmy Budgie dużo, dużo wcześniej.


Krzysztof Borowiec


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez derf dnia Czw 16:48, 11 Maj 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
derf
Administrator



Dołączył: 19 Cze 2005
Posty: 1600
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 14:29, 11 Maj 2006    Temat postu:

BUDGIE - In For The Kill [1974]

Wydawca: MCA / Repertoire

1. In For The Kill
2. Crash Course In Brain Surgery
3. Wondering What Everyone Knows
4. Zoom Club
5. Hammer And Tongs
6. Running From My Soul
7. Living On Your Own

Skład: Burke Shelly - śpiew, gitara basowa; Tony Bourge - gitary; Pete Boot - perkusja



In For The Kill to czwarty album tria z Cardiff i jest on niewątpliwe udaną kontynuacją poprzednika. Mamy tutaj 7 kompozycji z czego większość to raczej długie formy oparte na starych sprawdzonych wzorcach (Led Zeppelin, Black Sabbath). Tym razem jednak zagrane zostały jeszcze ostrzej i wydaje się, że w tym okresie Budgie byli chyba najciężej grającym zespołem.

Płytę rozpoczyna utwór tytułowy, gdzie Sabbathowy riff, dynamiczna gra sekcji rytmicznej i nonszalancki wokal Shellyego wprowadza odpowiedni klimat. Klimat przesiąknięty rebelią lat '70. Może to bardzo typowe granie jak na tamten okres, ale gdyby zagrali inaczej, to nie byłoby to Budgie. Co do wokalu Shellyego to zaczął on na tej płycie jeszcze bardziej zbliżać się do Roberta Planta. Momenatmi słychać jak ma zdarty głos. Oczywiście to podnosi walory kompozycji tu zawartych. Crash Course In Brain Surgery mogą znać fani grupy Metallica, bowiem na "Garage Days" ekipa Ulricha zamieściła cover tego numeru. Nie ma się co dziwić, że po niego sięgnęli. To najkrótszy i najostrzejszy fragment In For The Kill, znowu jakby inspirowany Black Sabbath. Zoom Club powinno przypaść do gustu fanom Mercyful Fate. King Diamond nigdy nie krył, że Budgie mieli na niego ogromny wpływ. Te wysokie zaśpiewy w tym kawałku zdają się to potwierdzać. Co ciekawe, muzyka też jest tu jakby pierwowzorem takich kompozycji Mercyful Fate jak Satan's Fall albo Curse Of Pharaohs. Po prawie 10 minutach soczystego hard rocka mamy zabarwiony Zeppelinem Hammer And Tongs. Zwłaszcza w partiach perkusyjnych słychać, ile Boot zaczerpnął od Bonhama. To nieco wolniejszy utwór ale również ciężki i bardzo klimatyczny. Dla odmiany Running From My Soul to klasyczna rock and rollowa kompozycja. Nie czuje się tego ciśnienia, ale jest w niej sporo powietrza i słucha się tego dobrze. W Living On Your Own mamy już zagrywki gitary które były chyba inspiracją dla panów z Thin Lizzy. Perkusista po raz kolejny udowadnia, że musi się wyżyć za bębnami więc nawet w miarę spokojne fragmenty urozmaica mini solówkami. To się może podobać, zwłaszcza że nie jest to robione na siłę.

Budgie to świetnie improwizyjący zespół, doskonale poruszający się w rock and rollowych tematach. Płytę In For The Kill mogę polecić fanom klasycznego hard rocka z lat '70 (ba, tym nie trzeba polecać, oni nie mają prawa tej płyty nie znać) oraz fanom metalu z lat '80. In For The Kill w każdym razie to album tak samo udany jak jego poprzednik. Bardziej dociekliwym proponuję też zapoznanie się z płytą Bandolier wydaną w 1975 roku. Choćby ze względu na metalowy numer Napoleon Bona Part One & Two...

LSD

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
derf
Administrator



Dołączył: 19 Cze 2005
Posty: 1600
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 14:35, 11 Maj 2006    Temat postu:

Lynyrd Skynyrd - Vicious Cycle

LYNYRD SKYNYRD - Vicious Cycle [2003]

Wydawca: Sanctuary Records

1. That's How I Like It
2. Pick'em Up
3. Dead Man Walking
4. The Way
5. Red White And Blue
6. Sweet Mama
7. All Funked Up
8. Hell Or Heaven
9. Mad Hatter
10. Rockin Little Town
11. Crawl
12. Jake
13. Life's Lessons
14. Lucky Man
15. Gimme Back My Bullets (feat. Kid Rock)



Skład: Johnny Van Zant - śpiew; Gary Rossington - gitara; Rickey Mendlocke - gitara; Hughie Thomasson - gitara; Leon Wilkeson - gitara basowa; Billy Powelll - instrumenty klawiszowe; Michael Cartellone - perkusja

Przyznam się, że mój wzrok zawsze skierowany był na zachód, a dokładnie za Atlantyk. Kocham amerykańską muzykę, amerykańską kulturę, amerykańskie mity. Jest w tym coś ekscytującego, jakieś przyjemne naiwne zadęcie, niewyszukana filozofia i brak męczącej i nużącej martyrologii. Gdy spojrzeć na kraj Wuja Sama przez pryzmat zabawnego kina lat '80, komiksów, czy amerykańskiego rocka, na myśl nasuwa się tylko jedno: "Cholera, jakiż to zajebisty kraj". Gdy pomyśleć o najbardziej amerykańskim z amerykańskich zespołów, na myśl przychodzi jeden - piewcy południa, ostatni konfederaci, Lynyrd Skynyrd.

Na swej najnowszej płycie Vicious Cycle panowie nadal dumnie trzymają się southernowej tradycji, zaskakując jednak od czasu do czasu mocniejszym, nowoczesnym brzmieniem. Już pierwszy utwór That's How I Like It uświadamia nam, że kowboje ani myślą sie zestarzeć. Potężny mięsisty riff zapowiada przyzwoitą hard rockową jazdę. I tak właśnie jest, przez 4 i pół minuty raczeni jesteśmy pierwotną niemal heavy metalową mocą, wspaniałym, zapadającym w pamięć refrenem i... doskonałą produkcją. Skoro już o produkcji wspomniałem, muszę przyznać, że panowie postawili na nowoczesność. W cięższych utworach gitarzyści obniżyli strój gitar, przez co lekko upodobnili się do młodych ciężko grających kapel (That's How I Like It, All Funked Up, Dead Man Walking, The Way). Jako, że zabieg ten wykonany został ze smakiem i umiarem, nie drażni to "klasycznie nastawionego" ucha, a wręcz przeciwnie, sprawia całkiem przyjemne wrażenie. Dla takich, którym przeszkadza nawet malutka dawka nowych brzmień Lynyrdzi przygotowali prawdziwie rajcowne kawałki, jak Pick'em Up i Sweet Mama, gdzie dęciaki, slide'owa gitara, Hammond i pianinko wspaniale budują atmosferę przytulnego saloonu gdzieś w Alabamie. Skórzanym hardrockowcom do gustu przypadnie mocny Jake, prowadzony przez maszerującą partię basu i perkusji. Gdy włącza się gitara, robi się prawdziwy rasowy hard rock, aż chce się zdjąć zakurzony pokrowiec z wysłużonego Junaka. Osobną historią są zawarte na płycie ballady, z których każda z osobna wymaga krótkiego chociaż omówienia. Red White And Blue to wzruszająca opowieść amerykańskiego patrioty, oprawiona w przecudną rozmarzoną melodię. Przyznam, że tak cudnej piosenki dawno nie słyszałem. Mamy tutaj odpowiednią dawkę patosu, śliczne klawiszowe solo, świetny, prawdziwie męski głos Johnny'ego Van Zanta i cudną solówkę gitarową przy samym końcu. Za wielką wodą murowany hit, u nas rzecz godna podziwu. Kolejna ballada to Hell Or Heaven. Tekstowo bardzo blisko legendarnego Simple Man. Tak samo jesteśmy świadkami rozmowy syna i matki, tak samo mały Van Zant dowiaduje się o podstawowych wartościach w życiu jakimi są Bóg, miłość, honor, ojczyzna. Muzycznie, bliżej stylu lat '80, a to za sprawą mocnego nośnego refrenu wzmocnionego orkiestrowym podkładem. Momentami blisko balladowej estetyki Bon Jovi. Kolejna przytulanka Life's Lessons i jeszcze bardziej przebojowo. Jakże wspaniale się to rozwija. Najpierw śpiew, delikatne wejście orkiestry a później mocniej i mocniej. Czuć piach pustyni na twarzy, zapach stopionego słońcem asfaltu, można nawet dojrzeć małe arkadyjskie, południowe miasteczko na linii horyzontu. Znów doskonała praca trzech gitar, znów murowany hit, znów skojarzenia z tym kowbojskim Bon Jovi. Niesamowita potęga brzmienia, cudna orkiestrowa aranżacja, mnogość chwytliwych motywów w 6 minutach. Prawdziwie epickie dzieło. Ostatnia ballada, Lucky Man, została zamieszczona przy końcu chyba po to, by obniżyć zwyżkująca dawkę adrenaliny w organizmach słuchaczy. Jest ładna i to chyba wszystko co można o niej napisać. Ładna, profesjonalnie zagrana i zaśpiewana. Ostatnim, bonusowym utworem, jest wykonany w duecie z Kid Rockiem lynyrdowy standard Gimme Back My Bullets. Kid Rock, jak wiadomo, jest dość osobliwym zjawiskiem w świecie muzyki popularnej, gościem, który niezbyt ma pojęcie o tym, co ma robić, tutaj jednak nie przynosi wstydu ani sobie ani Lynyrdom. Fajne zakończenie, choć kooperacja dość niefortunna.

Podsumowując tę południową opowieść, jest więcej niż bardzo dobrze. Piewcy Południa z dumą mogą nosić swoje kapelusze, ponieważ nagrali naprawdę mocna płytę i udowodnili, że southern rocka czas się nie ima. Rzecz obowiązkowa dla niepoprawnych marzycieli i wiecznych rockersów, dla reszty płyta godna polecenia.


BlackHeart [ [link widoczny dla zalogowanych] ] [link widoczny dla zalogowanych]

Lynyrd Skynyrd - rockowi konfederaci

W kilka dni po rozpoczęciu swojej kolejnej wielkiej trasy, w nocy 20 października 1977 roku muzycy zespołu Lynyrd Skynyrd udali się swoim prywatnym samolotem z Greenville w Południowej Karolinie do Baton Rouge w Luizjanie. W lesie, niedaleko Gillsburga w Missisipi, doszło do katastrofy. 200 jardów dalej można było lądować. Zginęli wówczas: filar zespołu, wokalista i autor tekstów - Ronnie Van Zant, gitarzysta Steve Gaines, jego śpiewająca w chórkach siostra Cassie oraz menedżer Dean Kilpatrick. Dla amerykańskiej młodzieży był to szok.


Zalążków grupy - jednej z najbardziej legendarnych w historii USA - należy szukać w połowie lat 60. Wówczas to w Jacksonville na Florydzie trzech szkolnych kumpli - Ronnie Van Zant, Gary Rossington oraz Allen Collins zaczęło wspólne muzykowanie. Chłopcy grali pod różnymi szyldami na szkolnych potańcówkach i w lokalnych pubach.
Na początku lat 70. zespół występował już pod nazwą Lynyrd Skynyrd, która powstała jako zniekształcone imię i nazwisko nauczyciela Leonarda Skinnera – szkolnego prześladowcy uczniów z długimi włosami. W 1972 roku zespół został zauważony przez znanego muzyka i producenta Ala Koopera, który niemal natychmiast podpisał z nim kontrakt. W 1973 roku pod skrzydłami firmy MCA powstał świetny debiutancki album "Pronounced Leh-nerd Skin-nerd", na którym znalazła się kompozycja "Free Bird" poświęcona legendarnemu gitarzyście z Południa Duanowi Allmanowi. Ta ballada z porywającym gitarowym epilogiem miała jednak niełatwy poród. Według Rossingtona było z nią tak: "Allen miał ułożone akordy już od pół roku, ale Ronniemu nie pasowały. Pewnego dnia kręciliśmy się po domu, no i Allen i ja zaczęliśmy znów grać ten temat. Nagle Ronnie krzyknął: Hej! Wspaniale! W ciągu następnych dwudziestu minut mieliśmy już całą melodię, oprócz finałowego jamu, który narodził się dopiero podczas nocnego grania w klubach".

Znakiem rozpoznawczym Skynyrdów stały się z czasem trzy solowe gitary, które były wówczas czymś zupełnie nietypowym. Druga płyta zespołu "Second Helping" szybko stała się Złota Płytą. Na krążku znalazły się takie kawałki jak otwierający koncerty "Working For MCA", znakomita przeróbka kompozycji J.J. Cale’a - "Call Me The Breeze", a przede wszystkim hicior "Sweet Home Alabama" – z czasem sztandarowy utwór zespołu. Kawałek ten, co warto wiedzieć powstał jako riposta na ośmieszające Południowców piosenki Neila Younga – "Southern Man" i "Alabama". Zresztą mentalna „południowość”, a wizualnie sztandar Konfederatów były ważnymi elementami współtworzącymi legendę Lynyrd Skynyrd. Przy tym wszystkim Skynerdzi pozostawali bezkompromisowi, w wypowiadaniu swoich poglądów ostrzy byli nie tylko na scenie, ale także poza nią. Celował w tym zwłaszcza Ronnie, który często na poparcie swoich argumentów używał najzwyczajniej pięści. Ronnie był prawdziwym rockandrollowcem, nie tylko jako twórca, ale także jako człowiek. Według Rossingtona większość swoich tekstów ułożył albo jeżdżąc samochodem po okolicy Jacksonville, albo pod prysznicem. Tworzył tak wszystko: melodię, teksty, wersy, zwrotki.
Steve Gaines z kolei, który znalazł się w zespole już po nagraniu płyty "Gimme Back My Bullets" był przede wszystkim świetnym muzykiem. "Był naprawdę dobry, inspirował nas" – tak twierdzi Gary Rossington. "Kiedy przyłączył się do zespołu tkwiliśmy w miejscu. Potrzebowaliśmy jakiegoś nowego źródła inspiracji (...) Gitara była jak jego trzecia ręka. Za każdym razem, kiedy wchodziliśmy do jego domu lub pokoju hotelowego trzymał przy sobie swojego czarnego Les Paula. Potrafił jeść posiłek z gitarą przewieszoną przez ramię. Mógł też oglądać z nią telewizję, grając podczas reklam".
W trzynaście lat po śmierci Ronniego i Steve’a odszedł również Allen, który jeszcze w 1986 roku uległ ciężkiemu wypadkowi.

Po latach rockowi konfederaci powrócili. Funkcję wokalisty, z dobrym skutkiem przejął brat Ronniego - założyciel zespołu 38 Special - Johnny. Lynyrd Skynyrd do dziś pozostaje żywą legendą.
Niedawno z prawdziwą przyjemnością oglądałem koncertowe nagrania zespołu zrealizowane w sierpniu 1976 roku w Knebworth oraz - zarejestrowane niespełna rok później - nagrania z Oakland Coliseum w Kalifornii. Grupa była wówczas u szczyty sławy. Można mieć jednak pewność, że popularność Lynyrd Skynyrd nie była efektem li tylko zabiegów marketingowych. Kiedy dziś, przy dobrym przekazie dźwiękowym, ogląda się wspomniane występy z płyty DVD, nietrudno dostrzec, że w tym - tak pełnym energii i tak mocno pulsującym boogie - rockowym graniu było coś rzeczywiście porywającego. Warto zobaczyć choćby to, jak w Oakland zabrzmiał sztandarowy kawałek grupy - "Free Bird". Zgodnie ze swoją koncertową poetyką zespół zaczął go bardzo delikatnie, a potem - poprzez partie fortepianowe - dotarł ku pełnej drive’u finałowej jeździe gitar. To istne kaskady dźwięków. Gra Allena Collinsa, Gary’ego Rossingtona i Steve’a Gainesa jest wprost elektryzująca, ba, jest wręcz transowa. Każdy z muzyków wie ile, kiedy i co grać. Każdy, mimo, że tak inny od pozostałych, jest tamtych znakomitym uzupełnieniem. Ta soczysta gitarowa jazda mogłaby - i to nie tylko dla fanów takiego łojenia - trwać i trwać. Szkoda, że dzisiaj, z tych trzech instrumentalistów żyje już tylko Gary Rossington.


Krzysztof Borowiec
[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez derf dnia Czw 16:45, 11 Maj 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
derf
Administrator



Dołączył: 19 Cze 2005
Posty: 1600
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 16:29, 11 Maj 2006    Temat postu:

Allman Brothers Band - [2003] - The Fillmore Concerts Deluxe Edition

[link widoczny dla zalogowanych]

CD 1

01 - Statesboro Blues
02 - Trouble No More
03 - Don't Keep Me Wonderin'
04 - In Memory of Elizabeth Reed
05 - One Way Out
06 - Done Somebody Wrong
07 - Stormy Monday
08 - You Don't Love Me

CD 2

01 - Hot 'Lanta
02 - Whipping Post
03 - Mountain Jam
04 - Drunken Hearted Boy



THE ALLMAN BROTHERS BAND - AT FILLMORE EAST


12 i 13 marca 1971 roku w sali klubu Fillmore East w Nowym Jorku odbyły się koncerty, z których nagrania wypełniły jedną z najlepszych płyt w historii światowego rocka. Album zatytułowany At Fillmore East, sygnowany przez zespół The Allman Brothers Band, uznany został za arcydzieło.

Kiedy dwa lata wcześniej Bill Graham, znany rockowy impresario, zaprosił muzyków The Allman Brothers Band by wystąpili w Fillmore East jako support grupy Blood Sweat And Tears, przedsięwzięcie zakończyło się artystyczną klapą. Mimo to jednak Graham zaryzykował po raz wtóry. Miał nosa.
Podczas nowojorskich koncertów zrealizowano materiał na trzecią, najlepszą w dyskografii płytę zespołu. Mimo że pomysł nagrania jej na żywo wzbudzał spore kontrowersje, Duane Allman przekonywał: "Scena to naturalne środowisko zespołu. Nagrywanie w studiu nas krępuje, dlatego chcemy nagrać album na żywo, by było w nim więcej naturalnego ognia. Mamy opracować tylko zarysy aranżacji i szkice piosenek, a to jak każdy z nas zagra solo, zależeć będzie wyłącznie od nas". I widać wena towarzyszyła muzykom cały czas, nie tylko wtedy, kiedy decydowali się na grę solo.

Są takie koncerty podczas których wszystko artystycznie się układa, kiedy muzycy z lekkością osiągają szczyty swoich umiejętności, a przy tym jakaś niezwykła iskra boża pozwala im rozpalić magiczny wprost muzyczny ogień.

Album, wówczas podwójny, ukazał się we wrześniu 1971 roku i bardzo szybko uplasował się w pierwszej dwudziestce najlepiej sprzedawanych płyt w Stanach Zjednoczonych. Po latach, ukazała się podwójna płyta CD, zawierająca te fragmenty koncertów, które w 1972 roku stały się znakomitym uzupełnieniem płyty "Eat To Peach" (przede wszystkim ponad półgodzinny "Mountain Jam"), a także utwory - "One Way Out" oraz "Midnight Rider" - oczywiście z Fillmore East, ale nagrane w końcu czerwca 1971 roku.

Nie rozszerzone wydawnictwo zawierało łącznie siedem utworów.
Na krążku pierwszym zamieszczono cztery kompozycje - blues-rockowe wersje standardów. Na początek "Statesboro Blues" Willa Mc Tella, zagrany z mocnym allmanowskim drive’m w iście południowej temperaturze. Potem "Done Somebody Wrong" Elmore Jamesa. Trzeci utwór to "Stormy Monady", bodaj najbardziej znana w tym zestawie kompozycja T.Bone Walkera. To niezwykła przyjemność słuchać tak eleganckiego, pełnego finezji grania. Ciekawe, że - jakby na przekór tytułowi - to wręcz balsamiczne brzmienie, takie wieczorne granie, kojące serce po trudach dnia. Mogłoby się wydawać, że to właściwie nic takiego wielkiego. Jednak sposób budowania napięcia, sposoby artykułowania dźwięków i kreowania muzycznych przestrzeni są absolutnie niezwykłe.
Duane Allman, którego brzmienie gorące, pełne, czasem jakby wymykające się spod kontroli, rozkwita szczególnie wówczas, gdy gra techniką slide. Dicky Betts, brzmiący bardzo czysto, jakby staranniej, doskonale uzupełnia Duane’a, ale udowadnia jednocześnie na ile sam jest znakomitym muzykiem. Gregg Allman z kolei... bez jego Hammonda muzyka grupy chyba nie miałaby aż tak magicznego wymiaru. A przy tym ten jego śpiew. Mocny, czysty, jedyny w swoim rodzaju „czarny” biały głos.
Ponadto, świetny na basie Berry Oakley, znakomici perkusiści, czyli: Jai Johanny Johanson i Butch Trucks oraz gościnnie na harmonijce w utworze "Done Somebody Wrong" Thom Doucette.
Wszyscy grają jak w transie, a to dopiero przystawka, bo danie główne to druga płyta w tym zestawie. Pierwszą kończy ponad dziewiętnastominutowa kompozycja Willie Cobbsa "You Don’t Love Me". W utworze tym Duane Allman po raz kolejny pokazuje jak wytrawnym jest gitarzystą. Jest tam moment, w którym wszyscy ucichli, a Duane gra zaledwie kilka nut. Czyni to z takim nerwem, że każdy dźwięk osiąga zupełnie nieprawdopodobny ładunek emocjonalny. W swoim czasie ktoś napisał nawet, że Duane gra tak, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata.

Płyta druga, którą otwiera "Hot‘Lanta", wypełniona jest już własnymi kompozycjami zespołu. Muzycy w znacznie szerszy sposób demonstrują na niej swoje fenomenalne wprost zdolności improwizatorskie i, nie trzeba dodawać, że czynią w sposób absolutnie niepowtarzalny. Całość zamyka kompozycja Gregga Allmana, klasyczny, znakomity numer "Whipping Post", zagrany jako jam - pełen zmian nastroju, tempa i dynamiki.
Jednak za najpiękniejszy utwór płyty uznawany jest "In Memory Of Elizabeth Reed", napisany przez Dicky Bettsa. Utwór, znany z drugiej studyjnej płyty, znalazł się tutaj w bardzo kunsztownej formie, wzbogaconej pięknym, eleganckim wstępem. Zespół z niebywałą wprost łatwością kreuje muzyczne przestrzenie. Piękny motyw główny staje się jedynie pretekstem do pofolgowania muzycznej fantazji. Duane bez zbędnej ornamentyki, bez silenia się na techniczne popisy, z natchnioną delikatnością wzbogaca kolorystycznie całość. Zresztą, nie tylko w tym utworze zespół dowiódł, że jego siła to: ani nie zwinna rurka w ręku Duane’a, ani nie finezyjne, pełne energii granie Dicky’ego, ani nawet nie śpiew i Hammond Gregga. Jest coś, co łączy to wszystko w magiczną całość, i jak to zwał, tak zwał, ale to coś sprawia, że koncert do dziś przyprawia o głęboki, przyjemny dreszcz ciepłych muzycznie emocji.


[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
derf
Administrator



Dołączył: 19 Cze 2005
Posty: 1600
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 16:30, 11 Maj 2006    Temat postu:

The Doors - [1967] - The Doors



01. Break On Through (To The Other Side)
02. Soul Kitchen
03. The Crystal Ship
04. Twentieth Century Fox
05. Alabama Song
06. Light My Fire
07. Back Door Man
08. I Looked At You
09. End Of The Night
10. Take It As It Comes
11. The End


THE DOORS


Dziś najstarszy krążek z dotychczas omawianych w tym miejscu. Jednocześnie był to bodaj najbardziej zdumiewający poziomem artystycznym debiut w historii muzyki rockowej. To świadectwo niepośledniego talentu i nieprzeciętnych umiejętności muzyków, tworzących tę kultową grupę.

Nagrania do pierwszej płyty The Doors rozpoczęły się na początku września 1966 roku. Po kilku miesiącach pracy, dokładnie w pierwszym tygodniu stycznia 1967 roku album trafił do sprzedaży. Front okładki przedstawiał artystyczne zdjęcie twarzy Jima Morrisona oraz stłoczone sylwetki pozostałych muzyków: Raya Manzarka, Robby’ego Kriegera oraz Johna Densmore’a. Było to jakby oznajmienie światu tego, co twierdzili później wszyscy zagorzali fani, że The Doors to Morrison plus trzech innych muzyków. Trzeba podkreślić, że dla klimatu muzyki zawartej na płycie znaczącą rolę odegrał producent Paul A. Rotchild, który postawił na żywe, klubowe brzmienie zespołu. Tym samym ze wszystkich studiów nagraniowych, jakie wówczas wiodły prym w Los Angeles, Rotchild wybrał Sunset Sound, które jego zdaniem było jedynym miejscem potrafiącym oddać koncertowy feeling grupy.
Pierwszą piosenką zarejestrowaną podczas tamtych sesji nagraniowych było Moonlight Drive. Jednak, jak uważano - ze względu na słabą jakość - nie znalazła miejsca na debiutanckiej płycie. Jest to o tyle ciekawe, że ta bardzo dobra piosenka z powodzeniem umieszczona została na kolejnym albumie Strange Days. W pracy nad debiutanckim krążkiem sesje nagraniowe ruszyły z rozmachem, co wynikało z bardzo dobrego przygotowania zespołu, mającego za sobą dziesiątki występów na żywo. Było to tym bardziej istotne, że materiał na płytę rejestrowano na czterościeżkowym sprzęcie, co skutecznie ograniczało ilość dogrywek. Tym samym umiejętności muzyków, umożliwiające nagranie piosenki w dwóch, trzech podejściach, stawały się czymś więcej niż tylko oszczędnością czasu.
Płytę otwierał, wydany jednocześnie na debiutanckim singlu, dynamiczny numer Break On Trough, o którym Manzarek mówił: musisz „przedrzeć się na drugą stronę”, żeby zaistnieć w pełni. Break On Trough. Nieustannie „przedzierający się” przy pomocy dopalaczy Jim Morrison, twierdził jednak, że kawałek napisał pewnego ranka łażąc nad kanałami w Venice, i że jest on o dziewczynie, którą kiedyś znał.
Potem następował Soul Kitchen, który poprzedzał z kolei urokliwy, pełen niezwykłej poezji utwór The Crystal Ship, wydany na drugiej stronie kolejnego singla - Light My Fire. Następnie był The Twentith Century Fox i wreszcie jedna z dwóch “obcych” kompozycji na płycie – Alabama Song (Whisky Bar) – autorstwa Bertolda Brechta i Kurta Weila. Według Rotchilda: włączenie do albumu „Alabama Song” było w pewnym sensie hołdem The Doors złożonym innym odważnym ludziom w innym odważnym czasie, nawet jeśli tekst był zaskakująco współczesny. Wreszcie następował Light My Fire - jeden z najsłynniejszych kawałków w historii rocka. Wiesz, że nie byłoby to prawdą / Wiesz, że okłamałbym cię / Gdybym ci powiedział / Dziewczyno wyżej się nie wzniesiemy (...) Chodź kochanie rozpal we mnie ogień (...) Spróbuj rozpłomienić noc. Odpowiedzialny za Light My Fire był gitarzysta Robby Krieger. To on napisał muzykę i niemal cały tekst, w którym tylko trochę pomagał mu Morrison. Zresztą trzeba przyznać, że w swojej pełnej krasie jest to kawałek, który był zawsze wizytówką całego zespołu. Wzbogacony przez Raya Manzarka podniosłym, zainspirowanym muzyką klasyczną, organowym wstępem, w swojej środkowej partii skrzy się od swobodnych, jazzujących improwizacji, zajmujących jego sporą część. Light My Fire zamykało pierwszą stronę płyty. Drugą otwierał Back Door Man, kompozycja Chestera Burnetta i Willie’go Dixona, która doskonale ukazywała bluesowe korzenie grupy. Kolejnymi utworami na płycie były: I Look At You oraz End Of The Night, ten drugi stanowił jednocześnie drugą stronę debiutanckiego singla. Przedostatnią kompozycją zawartą na płycie była Take It Easy Comes.
Album zamykał intrygujący, mroczny The End, po latach świetnie wykorzystany w filmie Francisa Forda Coppoli – Czas apokalipsy. The End do dziś uznawany jest za jeden z najbardziej kontrowersyjnych, a przy tym najbardziej czczonych i analizowanych utworów rockowych. Pierwsze podejście do nagrania utworu nie powiodło się ze względu na emocjonalne rozchwianie Jima. Trzeba było podejść dnia następnego. Paul Rotchild następująco wspominał swoje doznania podczas rejestracji tego materiału: te pół godziny, kiedy nagrywaliśmy „The End” było jednym z najpiękniejszych momentów, jakich doświadczyłem w studiu nagrań. W studiu było całkiem ciemno – poza świeczką w kabinie nagrań Jima i wskaźnikami kontrolnymi na konsolecie. To była magiczna chwila...Jim śpiewał, a ja byłem jak zaczarowany. Przestałem być producentem – stałem się słuchaczem... wciągnęło mnie to całkowicie... Szedłem jego drogą, powiedział „chodź ze mną” i ja poszedłem.
Niezwykła, teatralna atmosfera, jakaś tajemnicza głębia, niespotykany wręcz nastrój, a przy tym poezja Jima Morrisona dały efekt w postaci genialnej płyty, która, mimo upływu lat, ciągle brzmi świeżo i dynamicznie, która - zniewalając swoim magicznym klimatem - wręcz hipnotyzuje.


[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
derf
Administrator



Dołączył: 19 Cze 2005
Posty: 1600
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 16:34, 11 Maj 2006    Temat postu:

Rolling Stones - [1971] - Sticky Fingers

[link widoczny dla zalogowanych]

01.Brown Sugar
02.Sway
03.Wild Horses
04.Can`t You Hear Me Knocking
05.You Gotta Move
06.Bitch
07.I Got The Blues
08.Sister Morphine
09.Dead Flowers
10.Moonlight Mile

35 LAT "LEPKICH PALUCHÓW"



23 kwietnia 2006 roku minęła kolejna rocznica wydania "Sticky Fingers" - jednej z ważniejszych płyt w historii rock and rolla i z całą pewnością jednej z najlepszych w dyskografii The Rolling Stones.

Płyta ukazała się równolegle w większości krajów normalnego świata, wzbudzając sensację swoją okładką. Błyskawicznie stała się artystyczno-obyczajowym i - co nie mniej istotne - muzycznym wydarzeniem.
Autorem projektu okładki był mistrz pop-artu, szaman nowojorskiej bohemy – Andy Warhol. Jego pomysł zapewnił płycie stałe miejsce w historii rockowej grafiki.

Okładka przedstawiała fragment męskiej sylwetki, od pasa do połowy ud, ubranej w jeansy ze skórzanym paskiem. Jak podawały źródła do zdjęcia pozował aktor awangardowych filmów Warhola – Joe Dallesandro. W rozporku jeansów wstawiony był prawdziwy zamek błyskawiczny, po rozpięciu którego ukazywała się soczysta czerwień wielkiego języka wydrukowanego na obwolucie płyty. Ów jęzor stanowił nowe logo zespołu, które po raz pierwszy zaprezentowane zostało na Brown Sugar - wydanym tydzień wcześniej singlu promującym płytę.

Z okładką "Sticky Fingers" było jednak tu i ówdzie trochę hec. Oto w Hiszpanii lokalny oddział Atlanticu zaproponował „grzeczniejszą” wersję. I niestety bezmyślnie zaprezentowano kiczowatą makabrę. Fotografia przedstawiała puszkę syropu cukrowego Fowler’s Treacle, z której wynurzały się trzy kobiece palce. Obok leżał sobie otwieracz do konserw, a wszystko ociekało melasą. „Rewelacyjna” wprost cenzura! Jeden z brytyjskich krytyków skomentował to „dzieło” jako bardziej lepkie niż oryginał.

Ale mniejsza z okładką. "Sticky Fingers" to płyta prezentująca znakomitą, doskonale zagraną muzykę. Stonesi wiedzieli, że w lata siedemdziesiąte muszą wejść brawurowo i nienagannie technicznie, tak, jak przystało na najlepszy rock and rollowy band świata. Od początku nikt nie miał wątpliwości, że im się to w pełni udało.

Płytę otwierał wspomniany już, promujący całość kawałek "Brown Sugar". Ten będący powrotem do pierwotnego rock nad rolla numer brzmiał czadowo i emanował wulkaniczną wprost energią. Z nim jednak było też trochę problemów, wynikających nie tylko z tytułu, ale także z tekstu: Brązowy cukiereczku – jak to jest, że tak bardzo smakujesz. Brązowy cukiereczku – właśnie tak, jak powinna smakować młoda dziewczyna. Kapelę, a w szczególności Micka Jaggera zaatakowano za seksizm, rasizm i antyfeminizm. Nie przeszkodziło to jednak temu, że kawałek bardzo szybko dotarł na czoło list przebojów po obu stronach Atlantyku.

Drugim z kolei numerem na płycie stał się kawałek "Sway", skomponowany jak i wszystkie inne, z wyjątkiem "You Gotta Move", przez spółkę Jagger-Richards. "Wild Horses" z kolei - nastrojowa ballada, trzecia kompozycja na krążku, była autentyczną, kameralną perełką, zaśpiewaną przy akompaniamencie gitary akustycznej. Piosenka była ponoć adresowana do Anity Pallenberg, kręcącej się blisko Keitha Richardsa, ale gotowej też zająć miejsce Marianne Faithfull u boku Micka Jaggera. "Wild Horses" to niewątpliwie najbardziej znany nastrojowy kawałek pochodzący z tamtej dekady, obok - rzecz jasna - dwa lata późniejszego hitu "Angie". Czwarty na krążku jest tryskający rock and rollową ekspresją, transowy, ponad siedmiominutowy utwór "I Can’t Hear Your Knocking". Świetna, szalenie energetyczna jazda, dla wielu osób będąca najlepszym numerem na płycie.

Tu słów kilka o muzykach. Obok bardzo stałego składu z tamtych lat , czyli Jaggera, Richardsa, Wymana i Wattsa, gra tu świetny gitarzysta Mick Taylor, wówczas piąty Stones, którego obecność, stanowiąca wyzwanie dla Richardsa, w dużym stopniu wzbogaciła brzmieniowo krążek. Ale to nie wszystko. Są na płycie znakomite dęciaki z saksofonem Bobby Keysa na czele. Są świetne klawisze - dzięki obecności takich muzyków, jak Billy Preston (grający z Beatlesami na albumie "Let It Be"), Ian Stewart czy Nicky Hopkins. Słychać też jednego z moich ulubionych gitarzystów - Ry Coodera, o którym niżej.

Bil Wyman powiedział, że płyta "Sticky Fingers" jest powrotem do bluesa, z którego Stonesi powstali. Jak blisko bluesa znalazł się zespół dowodzą kompozycje "You Gotta Move" (Fred Mc Dowell) oraz "I Got The Blues". Przedziela je kolejny ostry hicior "Bitch". Ten czadowy rock and roll był z początku zakazany przez większość stacji radiowych. Wreszcie narkotyczny "Sister Morphine", do którego współautorstwa rościła sobie pretensje Marianne Faithfull. Ten wstrząsający obraz uzależnienia pochodziłby zatem z pierwszej ręki. "Sister Morphine" to jeden z moich ulubionych numerów, nie tyle - rzecz jasna - ze względu na tekst, ile na rozwiązania brzmieniowe. Duża w tym zasługa Rya Coodera, którego gitara gra w tle absolutnie niepowtarzalnie. W "Dead Flowers" - kolejnym utworze słyszymy: Możesz przysłać zwiędłe kwiaty na mój ślub / Ja zaś nie zapomnę złożyć róż na twoim grobie. Ten nieco ironiczny kawałek, pokazuje, że okolice country rocka Stonesom również nie są obce.

I wreszcie finał: "Moonlight Mile". Ta pobrzmiewająca orientalnymi reminiscencjami kompozycja jest stosownym ukoronowaniem całości.

No i to właściwie tyle, acz myślę sobie, że dla każdej młodej kapeli, która chce dziś grać prawdziwego rock and rolla ten krążek jest jazdą absolutnie obowiązkową.


Krzysztof Borowiec

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
derf
Administrator



Dołączył: 19 Cze 2005
Posty: 1600
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 16:37, 11 Maj 2006    Temat postu:

Free - [1970] - Fire And Water ( Remastered 2001)



01 - Fire And Water
02 - Oh I Wept
03 - Remember
04 - Heavy Load
05 - Mr Big
06 - Don't Say You Love Me
07 - All Right Now

Bonus

08 - Oh I Wept (Alternate Vocal Take)
09 - Fire And Water (New Stereo Mix)
10 - Fire And Water (BBC Session)
11 - All Right Now (BBC Session)
12 - All Right Now (Single Version)
13 - All Right Now (First Version)

FREE– FIRE AND WATER

Goście z Free stworzyli muzykę tak energetyczną, że mimo upływu lat z przyjemnością słucha się jej do dzisiaj. Słuchać jej można bez względu na porę dnia i roku. Dla mnie jednak najpiękniej brzmi w letniej scenerii, choć nie bardzo potrafię to odczucie uzasadnić. Może jest tak dlatego, że zawsze lubiłem muzykę Free smakować w upalne letnie popołudnie. Właśnie latem, zwłaszcza w samochodzie brzmiała urokliwymi blues-rockowymi przestrzeniami. Jako smarkacz, rzecz jasna, nie słuchałem muzyki w samochodzie, jest to zatem doznanie z lat późniejszych. Proste, acz niezwykłe ballady grupy, mocno zakorzenione w bluesie, a przy tym mądrze okraszone rockiem, chwytały mnie za młodzieńcze serce, wzmagając moje sentymetalno – estetyczne odczuwanie świata. Lubiłem Free. Kiedy nagrywali swoją trzecią płytę Fire And Water i stawali się kultowym zespołem byli już cholernie dobrzy, a przy tym ciągle bardzo młodzi. Być może byli nawet najmłodsi z tych wszystkich, którzy w historii rockowego grania byli na topie. Dziś, po tylu latach, tylko nieliczni fani starego rocka pamiętają niezwykłą grę na gitarze Paula Kossoffa, fascynujące basowe klimaty, kreowane przez Andy’ego Frasera, proste, acz skuteczne bębnienie Simona Kirke’a i niezwykły – bodaj jeden z najniezwyklejszych w historii – wokal Paula Rodgersa. Aż dziw bierze, że przy pomocy prostego instrumentarium udawało się chłopcom stworzyć tyle muzycznie urzekających opowieści.
Album Fire And Water, uważany przez wiele za opus magnum grupy, ukazał się w czerwcu 1970 roku. Otwierała go kompozycja tytułowa, będąca, tak jak większość na płycie, dziełem spółki Fraser-Rodgers. Mocno rytmiczny numer, z wyrazistym riffem, z krótkim perkusyjnym solo Kirke’a, stanowił świetne intro. Paul Rogers śpiewał w nim, jak zresztą na całej płycie bardziej soulowo, niż to miało miejsce wcześniej. Słychać to zwłaszcza w balladach, takich jak Oh I Wept, z interesującą linią basu Frasera, czy też w pięknym, stylowym, moim ulubionym utworze Heavy Load. Krążek skomponowany został według zasady: soczysty, rytmiczny numer, a obok niego nieco senna, acz urokliwa ballada. Płyta właściwie nie zawierała słabych utworów. Nawet Remember, jakby nieco pozbawiony polotu kawałek (trzeci na płycie) z surowym, początkowo mało finezyjnym akompaniamentem, wraz z pojawieniem się gitary Kossoffa, brzmiącej jakby gdzieś zza ściany, nabierał barwy i blues-rockowego uroku. Czwartą kompozycją na płycie, jednocześnie zamykającą pierwszą stronę analogowej płyty, był wspomniany już Heavy Load. Mamy tu do czynienia z pięknym, poruszającym solo Kossoffa, który, w odróżnieniu od innych ówczesnych gitarzystów gra bardzo delikatnie, specyficznie frazuje i stwarza niezwykłe muzyczne klimaty. W tamtych latach tak magicznie potrafił grać chyba jedynie Peter Green (Fleetwood Mac).
Następnym jest Mr. Big. To dopiero jazda, absolutny popis Frasera. Znakomity, wręcz transowy kawałek z drapieżnym, opartym na mocnym crescendo basem. Na ile trudno być obojętnym wobec tego numeru, może świadczyć postawa Billy’ego Sheehana, który swoją kapelę nazwał właśnie Mr. Big. Potem kolejna ballada, podlana nieco jazzującymi klimatami Don’t Say You Love Me - pięknie zaśpiewana przez Rodgersa, wzruszająca w swojej literackiej prostocie opowieść o rozstaniu z dziewczyną. Trzeba przyznać, że Rogders czuł się dobrze w takich klimatach, choć przecież lubił sobie także pokrzyczeć, wówczas jego głos stanowił ekspresyjne ozdobniki w tych ostrzejszych numerach.
Płytę zamykał największy hicior grupy, dzisiaj absolutny rockowy klasyk All Right Now. Paul Rodgers tak opowiadał o jego powstaniu: pewnego razu w garderobie rozmawialiśmy o tym, że przydałby się jeszcze jeden utwór taki jak The Hunter, który publiczność wykonywałaby razem z nami. Powiedziałem: coś tak prostego jak - All right now, baby, it’s all right now. I zapytałem jakie akordy do tego dobrać? Gdy zagraliśmy go po raz pierwszy, publiczność od razu zażądała, byśmy go powtórzyli. Natychmiast chwycił. Trzeba przyznać, że mimo prostoty powstał numer szalenie nośny, z ostrym, wyrazistym riffem, ciekawie kontrastującym z cantem refrenem, znakomitym solo Kossoffa i całkiem zgrabnym tekstem - będącym jakby zapisem rozmowy między zwykłym facetem, a zwykłą dziewczyną, ot, takim niby dokumentalnym zapisem pewnego wydarzenia. Energia, prostota, radość i jakaś rockowa magia sprawiają, że mimo upływu lat, numer pojawia się nawet w reklamach telewizyjnych.
Słów kilka na koniec o wieku muzyków. W 1970 roku z całego kwartetu jedynie Simon Kirke miał skończone 21 lat, Paul Kossoff miał 20 lat, Paul Rodgers dobiegał 21, natomiast Andy Frazer miał zaledwie lat18. Trzeba było mieć zatem nielada talent i jednocześnie nieprzeciętne umiejętności, aby w takim wieku stworzyć coś tak niezwykłego, jak muzyka na Fire And Water.


Krzysztof Borowiec

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Radio Derf (Playlista) Strona Główna -> Płyty
Idź do strony 1, 2  Następny
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 - 2005 phpBB Group
Theme ACID v. 2.0.20 par HEDONISM
Regulamin